Recenzja filmu

Eisenstein w Meksyku (2015)
Peter Greenaway
Elmer Bäck
Luis Alberti

Montaż bez atrakcji

Bez pogłębienia anegdoty o "¡Que viva México!" i bez emocji w opowiadaniu o miłości film Greenawaya staje się zaledwie mechanicznym popisem. Oczywiście, Greenaway jest tu po prostu
"¡Que viva México!" Siergieja Eisensteina to jeden z najważniejszych "filmów, które mogły być" w historii. Fakt, że projekt nie został ukończony, to życiowa porażka radzieckiego reżysera - nie tylko artystyczna, ale i osobista. Petera Greenawaya w "Eisensteinie w Guanajuato" nie interesuje jednak kinowa archeologia. Brytyjczyk nie usiłuje odtwarzać niespełnionej wizji Eisensteina ani nawet skrupulatnie rekonstruować okoliczności powstania niedokończonego dzieła. Z dwóch porażek, jakich doświadczył w Meksyku twórca "Pancernika Potiomkina", zdecydowanie bardziej interesuje Greenawaya ta prywatna.

Autor sygnalizuje to już na początku. Na wzór podtytułu "Października" – "Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem" – zapowiada, że chce opowiedzieć o "dziesięciu dniach, które wstrząsnęły Eisensteinem". W rezultacie jego film jest przede wszystkim erudycyjną spekulacją na temat intymnego życiorysu Eisensteina. Greenaway stawia tezę, że przyczyną klęski "¡Que viva México!" był homoseksualizm radzieckiego filmowca. Po pierwsze: bo orientacja reżysera nie była mile widziana przez jego mocodawców. Po drugie: bo podczas pobytu w Meksyku utracił on dziewictwo. W interpretacji Brytyjczyka motor twórczości wybitnego filmowca stanowiła seksualna frustracja. Dlatego najgorszym, co mogło spotkać Eisensteina-artystę, był właśnie… udany seks.

Nie mija zresztą kwadrans filmu, a nasz bohater staje przed nami nagi, jak go pan bóg stworzył. Zaczyna wówczas… rozmawiać ze swoim przyrodzeniem. Eisenstein w wykonaniu aktora Elmera Bäcka to bowiem figura większa niż życie. Ekshibicjonista, ale pełen zahamowań. Genialny artysta i duże dziecko zarazem. Z naelektryzowaną fryzurą, bombastycznie twardym akcentem i teatralną gestykulacją jest trochę jak Mozart z filmu Formana, jak rozwydrzony bachor w piaskownicy. Greenaway każe mu mówić o sobie, że ma ciało klauna, i wciąż robi z niego ofiarę jakichś slapstickowych wręcz gagów, z zapamiętaniem upadla go: a to przysypuje tynkiem, a to plami wymiotami. Wjeżdżający do Meksyku na czele pochodu aut Eisenstein wydaje się jeszcze być królem świata. Ale szybko wychodzi na jaw, że jego przywileje mają swoje ograniczenia. Ręce wiąże mu konieczność lawirowania wśród cenzuralnych zakazów, odpowiadania przed producentami filmu, pisarzem Uptonem Sinclairem i jego żoną, przed Stalinem. Nic dziwnego, że nawet krążące wokół własnej głowy muchy podejrzewa o bycie radzieckimi szpiegami. Kiedy goły wskakuje pod wymyślnie skonstruowany prysznic, wygląda niczym zamknięty w złotej klatce.

W centrum opowieści jest romans, w jaki bohater wdaje się z Palomino (Luis Alberti), którego przydzielono mu w roli przewodnika po Meksyku. Greenaway pokazuje, jak rodzi się erotyczne napięcie, w końcu zaś bez żenady zagląda geniuszowi kina do łóżka. Ale choć autor serwuje nam rubaszny humor, raczej nie interesuje go erotyka. Relacji między Siergiejem a Palomino nadaje więc wymiar nie tyle emocjonalny czy nawet fizyczny, co… intelektualny. Za flirt robią tu erudycyjne dysputy i wyliczanki, a Greenaway nie pozwala bohaterom wyłączyć mózgów nawet w pościeli. Dlatego scena rozdziewiczania Eisensteina jest zarazem rozprawą o relacji między Nowym a Starym Światem, między Amerykami a Europą.

Bez pogłębienia anegdoty o "¡Que viva México!" i bez emocji w opowiadaniu o miłości film Greenawaya staje się jednak zaledwie mechanicznym popisem. Oczywiście, Greenaway jest tu po prostu Greenawayem. Swoim zwyczajem zamiast snuć historię, pisze kamerą esej, piętrzy dygresje, aluzje, dywagacje. Wydobywa między innymi analogie między meksykańskim świętem zmarłych a rosyjską rewolucją, sypie bon motami ("wszyscy aktorzy zostają w końcu poproszeni o pieprzenie się albo umieranie"). Niby ma to sens: Eisenstein był przecież nietuzinkowym myślicielem, jego umysł był równie analityczny, co umysł twórcy "Kontraktu rysownika". Ale ten filmowy wykład jest mętny, przekombinowany. Eisenstein potrafił skrystalizować swoje koncepcje w czystą kinową magię. "Eisenstein w Guanajuato" tymczasem nie broni się nawet jako wizja. O sile pojedynczych scen przeważa raczej wykorzystana w nich muzyki (Prokofiew) niż trafność eksperymentów Greenawaya. Reżyser manipuluje kolorem, komponuje zapętlone panoramy, inscenizuje wirujące jazdy kamery, tautologicznie dubluje obraz i słowo, dzieli ekran na trzy. Ale ten montaż kinowych atrakcji jest manieryczny i jałowy.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones